
Jeśli coś w relacji wisi w powietrzu, to nie zniknie i nie rozpłynie się, choć będziemy bardzo długo czekać. Strategia „cichych dni” ma sens jedynie wtedy, kiedy celem jest wychłodzenie emocji, żeby drugiego człowieka za bardzo nie pokiereszować, żeby nie powiedzieć czegoś, czego się później będzie żałować, żeby sobie spokojnie pomyśleć, co tu się między nami zadziało i jak to rozumieć. Dalej jednak ciężar, który wisi nad nami pozostanie. Możliwe, że jeśli będziemy wystarczająco długo czekać, to ten ciężar zacznie być częścią naszego świata, będzie się otorbiał, przywykniemy do niego, choć będzie jak kamień w bucie. Może nawet przestaniemy chcieć z nim coś zrobić, stracimy nadzieję, że jest jakiś sens, że się coś może zmienić, naprawić. I nagle może okazać się, że torbiel zrakowacieje i będzie toczyć związek niczym terminalna choroba. Ciągle będzie nad nami wisieć.
W związku zazwyczaj jedno chce by to drugie zaczęło, tak jakby „zacząć” było jakimś przyznaniem się do porażki, do winy, do słabości. Jest jednak całkiem odwrotnie. Zaczynamy rozmowę i przerywamy milczenie, bo nam zależy, jesteśmy zdecydowani na leczenie, nie mamy zgody na bylejakość, byleby się życie toczyło dalej. Mamy roszczenia i oczekiwania, chcemy dobrej relacji, w której nie będziemy się potykać co rusz o problemy, jak o niechciane kamienie na szlaku. Związek na początku wydaje się asfaltową drogą a z biegiem lat zaczynamy go widzieć jak górski szlak w wysokich Tatrach, kamienie zaczynają wyrastać znikąd, piętrzyć się i mnożyć. Czujemy, że dalej nie damy rady iść, że bolą nas nogi a mięśnie dawno przestały współpracować. Tak czuja się ludzie pokłóceni w związku, wszystko ich boli. Czują, że nie dadzą rady zrobić kolejnego kroku, że to będzie już za dużo, że czara goryczy dawno się przelała. Pozostaje tylko wegetacja, bo wspólny kredyt, wspólne dzieci, lęk przed zmianą, obrączka na palcu. I dobrze, że są rzeczy, które ludzi przy sobie trzymają, choć są jak kajdany, które wiążą, to na ich bazie możemy budować próbę nawiązania kontaktu, zmiany.

Można pomyśleć, właściwie dobrze jest pomilczeć, nawet jeśli wytrwałym zajęło to kilka lat. Jak już sobie pomyśleliśmy, co byśmy chcieli, choć z doświadczenia wiadomo, że myśląc tak długo, zazwyczaj miewamy jedną strategię w tym myśleniu i nie przybywa nam horyzontu, raczej myśli stają się jednostajnie nudne i powracające. Ale wracając, jak już sobie pomyśleliśmy, to spróbujmy się tym podzielić i zobaczyć, co się stanie. Nie zakładajmy od razu, że się znamy, jak łyse konie i wiemy, co to drugie ma w głowie. Niczego przecież nie możemy być pewni. Choć prawdą jest, że ludzie zazwyczaj w kółko powtarzają swoje utarte przekonania i po latach otorbionych problemów, ciężko zrobić jakąś wyrwę w takim jednostronnym myśleniu. Trzeba nie lada wysiłku by spróbować poszerzyć swój punkt widzenia, wiele chęci by spojrzeć na drugiego człowieka inaczej niż zazwyczaj, by chcieć go autentycznie posłuchać i uwierzyć w jego dobre intencje. Często kierujemy się paranoją, wydaje nam się, że to drugie ma złe intencje, chce nas ośmieszyć, upokorzyć, zdewaluować, górować nad nami. I to prosta droga do milczenia i stawania przy swoim nieomylnym rzecz jasna osądzie sytuacji. Nic bardziej mylnego, czemu spodziewamy się akurat po naszej ukochanej osobie, którą wybraliśmy z pełnym lub nie, przekonaniem, na całe swoje życie i która to oto właśnie nas wybrała, że to właśnie ona chce dla nas samego złego? Nasza kochana, piękna, mądra kobieta chce nas zniszczyć? Ojciec naszych dzieci, mąż, ten który dawał kwiaty, chodził z nami do łóżka, dla którego byłyśmy najważniejsze, przynajmniej momentami? I oto on właśnie uwziął się na nas? Dlaczego po najbliższych spodziewamy się najgorszego, widzimy w nich wrogów i agresorów? A jakby zmienić założenie, pomyśleć przez chwilę, że może oboje w związku chcemy dla siebie dobrze.
Ludzie z reguły raczej chcą być w związku lojalni, szczerzy, dobrzy dla siebie wzajemnie. Nie zawsze wychodzi, ale raczej mało kto zaczyna i kontynuuje relacje z myślą, żeby być szują i draniem, zdradzać i poniewierać innymi. Podobno psychopatów jest mniej więcej 2% w populacji, więc jednak marna szansa, że to nam trafił się tak egzemplarz. Jasne, że po latach milczenia i wiszących nad nami otorbionych kamieni można nie mieć nadziei na zmianę, ale można też uznać, że już tak długo milczeliśmy, że nie pozostaje nam już nic innego jak rozmowa, tak długo byliśmy w stosunku do siebie nieszczerzy, że nie pozostaje nam już nic innego jak zacząć sobie mówić prawdę. Nie chodzi tu bynajmniej o to, żeby być szczerym do bólu, nikt bólu nie lubi i długiego nie wytrzymuje. Chodzi o to, żeby mówić sobie tyle tylko ile potrzeba z przewodnią myślą, by robić to tak, aby bólu przysporzyć jak najmniej. To bardzo trudne, bo mamy poczucie, że tak nas skrzywdzono, że z chęcią suchej nitki na drugiej osobie nie zostawiamy i spirala bólu się nakręca. Mówmy więc do siebie życzliwie. Nie bądźmy zbyt wylewni i zachłanni, bo istnieją nie tylko klęski deficytu, ale też nadmiaru. Jak już żona zechce nas wysłuchać w jednej sprawie to nie znaczy, że mamy wywlec wszystko, co przeżywamy i łączyć to w nieskończone łańcuchy zamierzchłych wspomnień. Od jednej krzywdy z wielką łatwością jesteśmy w stanie przejść do kolejnych i tak na zasadzie retrospekcji dojść nawet do krzywd z początku związku. Jakby trudno było je opłakać i zapomnieć. Albo opłakać i pamiętać, bo czemu by nie. Ludzie tak mają, że nie są idealni, nawet, jakby bardzo chcieli. Czasami na siebie nakrzyczą, źle się zachowają, zapomną o czymś ważnym. I to bywa dla drugiej osoby bolesne a nawet boleśnie rozpamiętywane. Najczęściej jednak, gdy zapytamy przyjaciela, czy rozmyślnie zapomniałby o naszych urodzinach, rzadko usłyszymy, że nie pamiętał o nas z największą przyjemnością i był to jego akt zemsty i okrucieństwa wymierzony w nasze otwarte i niewinne serce. Dajmy sobie w związku nie być doskonali.
Byłoby pewnie łatwiej od razu usłyszeć „przepraszam”, ono najczęściej załatwia sprawę, ale nie zawsze ludzie potrafią je powiedzieć albo mówią je nadmiarowo i wtedy też traci swoja moc. Staje się przebrzmiałym „czary mary” w ustach pięcioletniego czarodzieja. Świat się nie zmienia tylko dlatego, że tak byśmy chcieli. Nie mamy ani różdżki, ani magicznego pyłu. Ludzie nie mówią „przepraszam” z wielu powodów. Po pierwsze kojarzą to słowo z przyznaniem się do winy, do słabości, może kiedy byli winni w dzieciństwie obrywali po głowie, więc lepiej się było nauczyć nie być prawdomównym, może czują, że zrobili źle, ale w odpowiedzi na coś, co ich najpierw zraniło i gdyby przeprosili to tak, jakby tamto anulować. Może nie chcą być pierwsi, nie potrafią, nie odważą się, mogą być tylko drudzy, bo w domu nigdy niczego nie zaczynali.
Kiedy w parze wiemy takie rzeczy o sobie życie wydaje się bardziej znośne, chociaż na pierwszym etapie leczenia związkowych wrzodów. Na początku zaczynamy rozumieć, że to drugie jest takie a nie inne, ma takie to a takie trudności, ktore to wynikają z takiego a takiego wzorca, schematu, genów i czego tam jeszcze się doszukamy, żeby lepiej rozumieć to drugie i żeby być odrobinę bardziej litościwym w swoich osądach. Po jakimś czasie uznawania „ona tak ma” zaczyna wracać do nas poczucie niesprawiedliwości. Ile ja mam znosić, że „ona tak ma”. A za czas jakiś dalszy myślimy – mam dosyć, że „ona tak ma”, i jak „ona będzie tak dalej mieć” to ja nie wytrzymam. Ważne więc, żeby za tym, że „tak mam” nie szło „tak już będę mieć”, tylko praca nad tym, żeby może mieć jednak „tak”, żeby ludzie mogli z nami trochę łatwiej wytrzymać”. Widzieć to drugie stworzenie obok siebie z jego potrzebami i nie odbijać piłeczki myśląc, ale on mnie nie widzi, on nie zwraca na mnie uwagi. Nie da się nie zwracać uwagi na drugiego człowieka, z którym żyjemy pod jednym dachem. Nawet kiedy stoimy z kimś przez chwilę na przystanku i udajemy, że go nie widzimy, to i tak jesteśmy w to udawanie zaangażowani. W domu taki niemówiący mąż wygląda jak obelisk, żaden mięsień się na twarzy nie porusza, jakby wyjęty z muzeum figur woskowych ma na sobie maskę z jedną miną, raczej rodzajem grymasu ubieranego po wejściu do domu, jak dres. Zapewne przeżywa bardzo dużo emocji, choć nie widać ich gołym okiem, może negatywnych na wierzchu, ale w głębi duszy czuje się zapewne odrzucony, niezadowolony, smutny, rozczarowany, rozżalony, wściekły i zły. Nie da się być obojętnym na obojętność najbliższej nam osoby. Oprócz uczuć do niej miewamy też w takich sytuacjach szereg uczuć do siebie samych. Więc o to źle wybraliśmy, byliśmy głupi, samiśmy sobie winni, tylko na to zasługujemy, nasze życie okazało się porażką. Tak trudno wybaczyć drugiej osobie, bo właśnie przez nią poczuliśmy się sami ze sobą okropnie albo przez nią zrobiliśmy coś, czego się wstydzimy i czego żałujemy. Tylko druga osoba jest w stanie wzbudzić w nas pokłady emocji i stanów, w których się nie znamy. Takie doświadczenia nasz mózg kolekcjonuje jak bursztynki i muszelki z wycieczki nad morzem. Mamy ich całą skarbnicę. A trudno nam uwierzyć w to, że czasami druga osoba bardzo potrzebuje nas naprawdę poczuć, poczuć nasze emocje, czasami naszą największa wściekłość, coś w nas wzbudzić, wywołać nas do tablicy, poruszyć w nas najwrażliwsze struny. Wtedy czuje, że jest dla nas ważna, że jest kimś ważnym. Obcy człowiek nie jest w stanie wzbudzić w nas tak wielu uczuć, nie będziemy też ich tak długo pamiętać, nie pielęgnujemy ich.
Każda jednak związkowa kłótnia jest jak zasuszony kwiatek, nigdy nie wiadomo, kiedy wypadnie z książki. Ale za każdym razem musimy bardzo delikatnie się nim zająć. Każdy związek ma takie kwiatki. Najważniejsze co z nimi robimy.
Aneta Adamkowska,
psycholożka i psychoterapeutka
